Rozdział IV





    Pełnia zsyłająca blask na pustynię, wywabiała ludność z namiotów, kusząc jasnym światłem. Sięgające dwóch metrów płomienie, palącego się ogniska, zapraszały, aby się przysiąść. Aomine szedł wzdłuż obozu, patrolując tętniące w nim życie. Co jakiś czas skinął głową w ramach odpowiedzi na pozdrowienie. Mieszkańcy go szanowali. Większość z obawy, nieliczni poprzez poznanie jego prawdziwego ‘ja’. Był surowy, chociaż starał się działać rozważnie. W końcu, jako wódz, nie mógł sobie pozwolić na stracenie autorytetu. Pomimo strachu, jaki wzbudzał, ludzie mu ufali. Gdyby nie to, nie byłoby ich tutaj. Mulat dał im nadzieję. Pokazał, że oprócz rządów autorytarnego władcy, mają alternatywę. I chociaż jest łowcą głów, podążyli za nim. Więźniowie, dezerterzy, buntownicy oraz pustelnicy… Dołączyli się do jego klanu, aby zdetronizować króla Orłów- Akashiego. Póki co zyskali u Daikiego schronienie, lecz zakres wpływów ciemnoskórego jest ograniczony. Prowadzą koczowniczy tryb życia, więc wiele mniejszych obozów znacznie się oddaliły. A czego dostrzec nie mógł, tego nie potrafił kontrolować.

   Aby zwiększyć zasób informacji o życiu w innych koczowiskach, co miesiąc, w jego namiocie zwoływane było spotkanie. Dowódcy, większość z nich osobiście przez niego wybrana, zdawali raporty dotyczące liczby tubylców, stanu zapasów, ogólnej sytuacji oraz ilości nowych więźniów. Mężczyzna wszedł do ogromnej jurty, powodując urwanie się gwarów obecnych w środku liderów oraz skupienie na sobie uwagi ponad trzydziestu osób. Ciemnoskóry powstrzymał ich gestem ręki, gdy chcieli okazać mu szacunek, wstając. Usiadł w centrum, stworzonego przez zebranych, koła. Gdy wziął głęboki oddech, by zabrać głos, przerwał mu dźwięk brzęczącego metalu. Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku źródła dźwięku. Wszystkie, z wyjątkiem Aomine, który nie musiał się odwracać, aby wiedzieć kto jest sprawcą hałasu. Mulat warknął czując na sobie bezczelne spojrzenie Dowódcy Straży.

-Shougo! Po coś tutaj przylazł? –białowłosy podszedł do wodza, uśmiechając się lubieżnie. Zmierzył go lekceważąco wzrokiem i odparł znudzonym głosem.

- O ile pamięć mnie nie zawodzi, jestem głównym dowódcą twojej straży.

-O ile dobrze pamiętam, odebrałem ci tę posadę. –zmarszczył brwi Daiki. W pomieszczeniu zawrzało od szeptów, jednak nikt nie odważył się wypowiedzieć swoich myśli głośniej. Haizaki cmoknął z niezadowoleniem i popatrzył na przywódcę protekcjonalnie.

-Lepiej to przemyśl. Dobrze wiesz, że moje wojsko stanowi jedną czwartą Akann. –przypomniał, niby przypadkiem, na co drugi syknął coś przez zęby, złapał go za ubranie, pociągnął jedwabny materiał, zbliżając usta do jego ucha:

-Wynoś się, albo Cię zabiję. –Niższy zaśmiał się kpiąco.

-Jak chcesz królewno. Tylko potem nie przychodź z podkulonym ogonem. –oblizał grubiańsko swego kciuka, mlasnął przy tym obleśnie, na co wszystkim, którzy to widzieli lub słyszeli zrobiło się niedobrze i ruszył w stronę wyjścia, machając niedbale ręką. Niebieskowłosego aż nosiło, a widok zawiedzionych i zaskoczonych oczu, skupionych na jego osobie, wcale nie pomagał w oczyszczeniu umysłu. Zebrał resztę równowagi, jakia mu w duchu pozostała i odparł najspokojniej, jak tylko sięumiał:

-Przepraszam was, za to zajście. Chciałbym przełożyć nasze zgromadzenie na jutro. Do tego czasu częstujcie się czym tylko chcecie i nie martwcie o nocleg. –to mówiąc opuścił pośpiesznie namiot, ignorując nawołujący go tłum. Skierował się do swego prywatnego ‘mieszkania’, dzielonego z Myślicielem, o którym istnieniu wiedział tylko on. Gdy tylko odsłonił kotarę i znalazł się w środku, usłyszał pełen niezadowolenia wywód.

-Czyś ty oszalał? Aomine, bez ludzi Haizakiego jesteś skończony! Nawet wliczając ich do Akann, dysproporcja między twoim klanem, a Orłami była zaznaczona grubą linią. Wiesz co uczyniłeś? Zdajesz sobie sprawę z...

-Wiem! –przerwał mu. –Wiem, kurwa. Straciłem kontrolę… Midorima, przecież to Shougo! Dobrze wiesz co ten dupek zrobił! –zielonowłosy uderzył go w tył głowy i skrzyżował ręce na piersi.

-Żelaznej woli, nie ugnie lament przewrotnego serca.-zacytował. Daiki spasował. Usiadł ciężko na krześle, łapiąc się za głowę.

-Bogowie. Kim ty jesteś, że musisz mi przypominać o dumie własnego klanu?

-Z tego, co mi wiadomo, twoim przyjacielem. –prychnął Shintarou. –Masz moje wsparcie, ale sam musisz wymyślić wyjście z tej sytuacji.

-Dzięki. –wbił wzrok w rozmówcę. –Przyjacielu. –dodał szczerze. Myśliciel skrzywił się, słysząc te słowa. Wdzięczne, uczciwe spojrzenie, wywołało u niego poczucie winy. Wziął głęboki oddech.

-Aomine. Jest jeszcze jedno, czym powinieneś się martwić. –wyczuwając nieme pytanie, kontynuował: -Haizaki ma księcia Węży.

Oczy Mulata momentalnie zmieniły swój wyraz. Zamiast wdzięczności, wyrażały wściekłość. Ich właściciel zadał pytanie, tak zimnym tonem, że Midorimę przeszły dreszcze.

-Jak długo o tym wiesz?

-Od rana. Chwilę po jego schwytaniu. –rzekł.

-Czyli jakieś pięć godzin przed naszą rozmową w południe. –wysyczał podchodząc do niego.

-Tak.

-Już nie żyjesz. –wycedził przez zęby.

1 komentarz:

  1. hahahaha przyjaźń tak bardzo "już nie żyjesz" >.< skądś to znam :D hymhymhym Aomine przywódcą... prędzej spodziewałam się, że zrobisz z niego jakiegoś postronnego mordercę, który nie chce sie w nic zbytnio angażować XD czuję się zaskoczona :D czekam na kolejne rozdziały, trzymaj się Juri- chan *tuli, tuli*

    OdpowiedzUsuń